Zanim ludzie zaczęli bez końca przewijać ekrany lub kręcić cyfrowymi kołami dla zabawy, mieszkańcy wsi – zwłaszcza w takich miejscach jak wiejska Polska – zazwyczaj bawili się w znacznie wolniejszy i prawdopodobnie bardziej chaotyczny sposób. Chodziło o drewniane domy, zadymione piece i noce, które ciągnęły się w nieskończoność. Wszystko w pewnym sensie działo się naturalnie.
Był to rodzaj życia, w którym rozrywka nie była zaplanowana – pojawiała się wraz z sąsiadami, butelką lub resztkami ciasta. Kiedy więc krowy były już w oborze, a mróz ugryzł każdą rzepę, ludzie sięgali po karty, drinki i spędzali czas razem.
Ten rozklekotany stolik do gry w karty naprawdę zbliżał ludzi
Jeśli wpadłeś do jakiejkolwiek wsi gdzieś w okolicach Podlasia lub na Śląsku, zazwyczaj spotykałeś grupę mieszkańców – głównie mężczyzn – skulonych w czyjejś ciepłej kuchni lub na na wpół zamarzniętej ławce, rozdających dość zużyte karty do gry. Sama gra? Cóż, to było raczej drugorzędne.
Gry takie jak „tysiąc”, „kierki” i lokalny faworyt „makao” były rozgrywane z hałaśliwymi gestami i bardzo wątpliwymi zasadami. Nagrody? Szczerze mówiąc, zazwyczaj były to mniej więcej rzeczy, które ktoś miał w kieszeni lub kuchni – monety, kiełbasa, czasem butelka pachnąca rozcieńczalnikiem do farb, ale o dziwnie przyjemnym smaku.
W każdym razie, gry te często rozpoczynały wieczory, które przeradzały się w bardzo przypadkowe opowiadanie historii, kłótnie o traktory lub pełne maratony śpiewania, które nie miały prawa brzmieć tak dobrze, jak brzmiały po tylu toastach.
Rządna – w zasadzie domowy bar z zabłoconymi butami
Zanim ktokolwiek pomyślał o zainstalowaniu kranu barowego, wioski miały coś, co ludzie nazywali rządną. Mogła to być szopa, wolny pokój lub po prostu stodoła jakiegoś faceta. Ktoś miał alkohol. Ludzie przychodzili. Działało to mniej więcej jak magia.
To, co nalewano, nie było do końca legalne. Był to „bimber” – rodzaj domowej roboty gorzałki, która była, na dobre lub na złe, wszędzie. Ludzie dodawali do niego wszystko, co mieli pod ręką – miód, zioła, odrobinę żalu. Nikt tak naprawdę nie pił sam – to była cała ceremonia: stuknięcie kieliszkami, łyk, opowieść, a potem może żart o krowach.
Jeśli atmosfera naprawdę się rozkręcała, ktoś uderzał rytmicznie w stół, inny śpiewał pogrzebową pieśń, ale zdecydowanie za szybko, a zanim się obejrzałeś, dwóch mężczyzn próbowało zmierzyć się wzrokiem w zapasach.
Dziwne stare święta oznaczały dziwną starą zabawę
Pory roku wpływały na nastrój. Na przykład zimą nikt nie musiał wstawać wcześnie, żeby wyciągać marchewki lub krzyczeć na kozy. Więc ludzie spędzali razem czas. Długie wieczory oznaczały długie kolacje, dłuższe picie, a czasem… magiczne gry z wylewaniem wosku.
Weźmy na przykład „Andrzejki” — noc, podczas której przewidywano, z którym kuzynem ktoś się ożeni. Albo „Zapusty”, podczas których ludzie dosłownie biegali w kozich kostiumach, strasząc dzieci i udając, że ma to sens.
A śluby? Szczerze mówiąc, były one niemal festiwalami. Głośna muzyka, jedzenie na kilka dni i gry, które mogły, ale nie musiały, obejmować ziemniaki jako sprzęt sportowy.
Co robiły kobiety, gdy mężczyźni hałasowali
Podczas gdy mężczyźni zajmowali się kartami i bimbrem, kobiety nie siedziały bezczynnie. Spotykały się w czyjejś kuchni, obierały, skubały, wałkowały ciasto i dzieliły się najświeższymi wiadomościami z trzech okolicznych wsi.
Śpiewały piosenki, wymieniały spojrzenia, żartowały i szczerze mówiąc, miały swoje własne zajęcia. Czasami zamieniało się to w straszne gry miłosne — no wiesz, widzenie przyszłego męża w kałuży lub spanie z cebulą pod poduszką. Choć brzmi to dziwnie, wtedy miało to sens.
To, co wyglądało jak obowiązki domowe, było w rzeczywistości spotkaniami towarzyskim pełnymi zuchwałości, śpiewów i wspólnych sekretów.
Jeśli nie było jedzenia, to czy w ogóle można było mówić o spotkaniu?
Foto cookidoo.be
Za każdym razem, gdy ludzie się spotykali — na gry, drinki, śpiewy lub kłótnie o krowy — było jedzenie. Nie restauracja. Obfite, tłuste, sycące jedzenie, które pochodziło z czyjegoś podwórka i od czyjejś babci.
Niektóre potrawy pojawiały się regularnie:
- Smalec na grubym chlebie, często obok ogórka wielkości pięści.
- Kaszanka, która skwierczała na patelni i sprawiała, że kuchnia pachniała niesamowicie lub okropnie.
- Pierogi nadziewane tym, co akurat mieli w danym miesiącu.
- Żurek, kwaśny i ciepły, dziwnie kojący, gdy śnieg padał na buty.
- Ciasto drożdżowe z kruszonką cukrową, która dostała się wszędzie, nawet do kieszeni.
Ludzie nie jedli tylko po to, żeby się najeść — podawali sobie talerze, napełniali sobie nawzajem miski i opowiadali historie z pełnymi ustami.
Dziwne gry bez nagród i bez prawdziwych zasad
Oprócz kart i drinków były też takie półgry, które ludzie wymyślali na poczekaniu. Bez planszy, bez tablicy wyników, ale jakoś miały sens.
Dzieci próbowały chodzić po płotach, nie wpadając w błoto. Dorośli rzucali nożami w drzewa lub balansowali na belach siana, tylko po to, żeby się pochwalić.
Były też spontaniczne zawody: kto uniesie najgrubszego kurczaka lub kto potrafi gwizdać przez liść kapusty. Czasami było to głupie, innym razem dziwnie intensywne. O to właśnie chodziło.
Dni kościelne — nie tylko dla osób modlących się
Sprawy religijne nie oznaczały tylko kazań. Oznaczały ubieranie się, spotykanie ludzi, jedzenie absurdalnych ilości jedzenia, a może nawet flirtowanie w bardzo niezręczny, nieśmiały sposób.
Niedzielna msza była czymś w rodzaju sieci społecznościowej tamtych czasów. Pielgrzymki były trochę jak mini-wakacje z większą ilością Jezusa i mniejszą ilością drzemek.
Ludzie modlili się, oczywiście, ale także plotkowali, handlowali jajkami, a czasami flirtowali za stodołami. Wszystko to było częścią tej samej całości — świętej, społecznej, nieco chaotycznej.
A potem pojawiły się przewody i hałas
Stopniowo wszystko się zmieniało. Pojawiły się radia. Telewizory brzęczały w kącie. Drogi stały się lepsze, podobnie jak piwo. Nagle nie potrzebowaliście już werandy sąsiada, aby się bawić – mieliście przyciski i ekrany.
Szczerze mówiąc, nawet teraz część tej dawnej wiejskiej atmosfery wciąż się tli. Zardzewiała talia kart. Miska zupy, która smakuje jak każda zima. Ludzie siedzący razem, opowiadający historie, o które nikt nie prosił, śmiejący się głośniej niż powinni – wszystko to bez potrzeby wysyłania powiadomień.